niedziela, 14 lipca 2019

"Let's Make HIStory" - cz. 7.

Thomas Bahler - kompozytor i klawiszowiec

Thomas Bahler, podobnie jak jego brat John, miał okazję poznać Michaela Jacksona i z nim pracować, obydwaj zarówno w czasach Motown jak i w dorosłym życiu artysty. Był również jednym z pierwszych świadków jego pracy z Quincy Jonesem - współproducentem duetu "Ease On down The Road" z Dianą Ross. Tak więc, punkt widzenia Thomasa pozostaje niezwykle cenny, zwłaszcza kiedy opowiada o swojej kompozycji "She's Out Of My Life", jednym z klasycznych nagrań Jacksona. Zaiste, jest on wielkim profesjonalistą, a ja jestem zadowolony z jego dyspozycyjności i uprzejmości, jakie pozwoliły nam na podzielenie się tymi nieocenionymi wspomnieniami.



Jako trener wokalny i aranżer w Motown, wraz z twoim bratem Johnem, czy pamiętasz kiedy po raz pierwszy spotkałeś Michaela Jacksona?


Moje pierwsze spotkanie z Michaelem opisałem w mojej książce "What You Want Wants You", ponieważ była to pierwsza aranżacja, jaką zrobiłem. Jednakże nie pamiętam piosenki: robiłem tak wiele różnych rzeczy, że dla mnie była to po prostu kolejna sprawa, ale to była moja pierwsza współpraca z nimi. Kiedy tam dotarłem, bracia znajdowali się w holu, w studiu. Niosłem moje aranżacje w aktówce, a kiedy wszedłem do studia, oni robili coś w kabinie, prawdopodobnie zmieniali taśmy czy coś.
Zatem wszedłem do studia, które było nieoświetlone i w pierwszym momencie nie zauważyłem, że Michael stał pochylony nad pianinem, które się tam znajdowało. Stał daleko ode mnie, więc nie mógł zauważyć, że wchodzę. Po prostu podszedłem cicho i otworzyłem moją aktówkę: to była skórzana aktówka, zatem nie wydała kompletnie żadnego dźwięku. Nagle zaczął śpiewać "Climb Every Mountain", tak wyraźnie, a ja byłem zahipnotyzowany! Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie słyszałem takiego głosu, i oczywiście znałem ich hity i byłem ich fanem. Nie wydaje mi się, żeby on zorientował się, iż tam byłem i było to hipnotyzujące! Następnie bracia powrócili (zaśpiewał jedynie jakieś 20 rytmów piosenki), włączyli światło i wtedy spotkałem ich wszystkich po raz pierwszy. Jak powiedziałem, nie pamiętam piosenki, nad którą pracowaliśmy, ale to był pierwszy raz. Praca z nimi zawsze była przyjemnością: byli uroczymi młodymi mężczyznami a Michael nadal się rozwijał.


W swojej książce "What You Want Wants You" napisałeś, że twoim ulubionym dziełem Michaela w Motown była piosenka "Too Young" z jego solowego albumu Music & Me: czy możesz przedstawić nam kilka powodów tego wyboru?


Cóż, była to piosenka, która okazała się dużym hitem lat 50.: była numerem 1 w wykonaniu Nat King Cole'a. Nat King Cole był jednym z moich ulubionych artystów, kiedy dorastałem i uwielbiałem szczególnie tę piosenkę, uwielbiałem także jej aranżację: została wykonana przez Ralpha Carmichaela i była po prostu znakomita! Tak więc pomimo tego, iż był to album Michaela, bracia mieli śpiewać chórki i często kiedy oni śpiewali chórki, mój brat i ja śpiewaliśmy z nimi. Mój brat i ja mieliśmy talent do znikania i potajemnego pojawiania się w chórkach: taki mieliśmy zwyczaj. Ale chcę wyrazić się jasno, bo jedynym powodem dla którego śpiewaliśmy z nimi, nie było to, że chcieliśmy poczuć się lepiej. Śpiewaliśmy z nimi dlatego, iż poniekąd dało im to trochę więcej pewności siebie.
Taśma, jaką mi przysłali do zrobienia chórków, miała na sobie szorstką partię orkiestry i Michaela, i to tak naprawdę przyprawiło mnie o łzy. Siedziałem w domu słuchając swojej kasety i przygotowując aranżacje dla chłopców, i wydawało mi się, iż już nigdy nie będę kochał tej piosenki. Ale kiedy Michael to zaśpiewał - zwłaszcza w wieku trzynastu lat - on posiadał tak wiele emocji. Stwierdzenie, iż są to dorosłe emocje nie jest najlepszym sposobem na ich opisanie, gdyż to przekraczało granicę płci, granicę wieku, lecz było tak bardzo przepełnione pięknem! Pomyślałem, że to było wspaniałe, iż producent miał wybrać piosenkę jaką miał zaśpiewać Michael, gdyż oto bowiem był ten młody dzieciak opowiadający o zakochaniu! Tak więc był to dla mnie znakomity moment i nadal jest to jeden z moich najbardziej ulubionych momentów wokalnych, zwłaszcza jego końcówka. Kiedy słuchałem tego po raz pierwszy, on budował to napięcie i budował, a ja zastanawiałem się: "No nie, to nic z tego nie będzie?... O mój Boże, zrobił to! Był zniewalający!". Zatem w czasie, jaki spędziliśmy razem, Michael zawsze zaskakiwał mnie w najpiękniejszy sposób. Jego frazowanie w tej piosence było tak bardzo konwersacyjne. Lubił prawdziwie wielkich piosenkarzy takich jak Frank Sinatra i studiował ich, to jak łatwo przychodziło im sprawianie, że dana piosenka stawała się ich własną. Wiem, iż Michael dużo ćwiczył, ale on ćwiczył, żeby się uwolnić a efekt końcowy zawsze pochodził prosto z serca.


Później byłeś jednym z niewielu świadków spotkania Quincy'ego i MJa przy okazji nagrywania soundtracku do "The Wiz".


Cóż, nie uczestniczyłem w samym spotkaniu, ale słyszałem o nim, ponieważ znałem Michaela już od 1973 r. - a Quincy i ja poznaliśmy się w tym samym roku. Kiedy wyznaczono Quincy'ego na dyrektora muzycznego, a ja wyraziłem zainteresowanie wykonaniem tego zadania wraz z nim, on stwierdził: "Świetnie! Zajmiesz się wokalem".Jednakże on nie potrzebował mnie do wyprodukowania wokalu do tego soundtracku, gdyż Quincy również produkował wokale i mógł to zrobić w każdej chwili! (śmiech)
Tak więc byli w Nowym Jorku, kiedy się tym zajmowali, a mnie nie było z nimi fizycznie, lecz Quincy zadzwonił do mnie - bo rozmawialiśmy telefonicznie codziennie - i powiedział: "Wow! Stary, ten Michael coś w sobie ma!". Ja odparłem: "Jest Fredem Astairem naszego pokolenia! Mam na myśli to, że nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on!". Zatem nie byłem zaskoczony, ale podekscytowany tym co usłyszałem. Następnie słyszałem różne rzeczy w trakcie tej współpracy, ponieważ Quincy nie miał pewności co do piosenki przeznaczonej dla Michaela, który miał ją zaśpiewać jako Strach na wróble, "Yoc Can't Win". Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby to była to wspaniała piosenka, jednakże Michael przetworzył ją w coś więcej, ponieważ... jest Michaelem! Tak więc znałem ich obydwu i byłem podekscytowany tym, iż Quincy jest podekscytowany Michaelem: tego mniej więcej się spodziewałem!...


Powszechnie wiadomo, że Quincy Jones nazywa Cię "Nad": jaka historia kryje się za tym przydomkiem?


Zanim udałem się do college'u, miałem takie dwa nagrania, które grałem każdej nocy przed pójściem spać: jedno z nich to "The Birth of a Band" Quincy'ego Jonesa, a drugie to "Julie Is Her Name" Julie London. Poszedłem do college'u i mieszkałem w tej przydomowej przyczepie, i pamiętam, że przytaszczyłem tam mój gramofon (który nadawał się do przenoszenia), ale zapomniałem przywieźć nagrań, a tak się złożyło, te akurat te dwa znajdowały się w tym odtwarzaczu. Zatem przez cały semestr to było wszystko czego słuchałem! (śmiech) To było ciekawe, bo kiedy kładłem się spać każdej nocy, w zależności od mojego nastroju, zaczynałem od Julie London, gdzie była po prostu ona i Barney Kessel na gitarze, i może jakiś basowy talent, a to drugie to album "The Birth of a Band" Qiuncy'ego Jonesa, który nadal jest jednym z moich ulubionych albumów Quincy'ego. Bez żadnego namysłu z mojej strony, kiedy szedłem spać, widziałem siebie pracującego z Julie i z Quincym. Po prostu radowała mnie ta myśl, to nie było coś takiego jak "Cóż, zamierzam tego dokonać!", ale widziałem siebie tam z nimi i myślałem: "Wow! To takie przyjemne!" Kocham ich obydwoje tak bardzo...
Sześć lat później zadzwoniła do mnie Julie i pracowałem z nią i bardzo się z nią zaprzyjaźniłem. A siedem lat później zadzwonił do mnie Quincy, a byłem wtedy w Western Records na Sunset Boulevard. Na ścianach studia znajdowały się cztery telefony i nie posiadały funkcji wybierania numeru, więc nie można było z nich zadzwonić. Dzwoniono do nas w przypadku gdy ktoś potrzebował nas do występu, i pewnego razu nie mogli kogoś znaleźć i stwierdzili, iż: "Hej, Quincy Jones chciałby z tobą porozmawiać". Powiedziałem: "No to dawaj go!" Byłem podekscytowany! Nie miałem pojęcia dlaczego do mnie dzwoni. Robiłem wcześniej parę aranżacji dla Sarah Vaughan i zdarzyło się tak, że Quincy przechodził przez studio, gdzie miksowano piosenkę Sarah Vaughan a ja zajmowałem się schematem wokalu. Właśnie nadawali wokalom balans i coś wpadło w jego głowę, i stwierdził:
"Wow! Kto sporządził te schematy?
- O, Tommy Bahler.
- Czy wiecie jak mogę się z nim skontaktować?"
Także Q zadzwonił do mnie i powiedział: "Człowieku, jakże wspaniale usłyszeć twój głos. Jestem wielkim fanem". Stwierdził: "Bardzo Ci dziękuję. Słuchałem właśnie kilku schematów jakie zrobiłeś a ja pracuję teraz nad nowym albumem: chciałbym, abyś dla mnie pracował. Czy mógłbyś przyjechać?" i podał mi adres swojego domu w Brentwood. Zatem przybyłem do jego domu i zapukałem do frontowych drzwi. Frontowe drzwi były szklane a Quincy miał najbardziej coolerski sposób chodzenia, tzn. to po prostu on, a kiedy szedł, patrzył tak jakby w dół na dywan położony w długim korytarzu. Spojrzał w górę, zobaczył mnie i potem... zareagował, wiesz! Otworzył drzwi i powiedział:
"Czy ty jesteś Tommy Bahler?
- Tak, zgadza się.
- Nie jesteś biały.
- Cóż, wiesz, ja wiem kim jestem."
Tak więc rozśmieszył mnie, natychmiast się przytuliliśmy i zaprosił mnie do swojego domu. Normalnie, kiedy wchodzisz do czyjegoś domu, to zapraszają cię do salonu. Ale od Quincy'ego bije takie ciepło - i wydaje mi się również, że po prostu czuliśmy się ze sobą nawzajem tak komfortowo już w momencie kiedy złapaliśmy kontakt wzrokowy - że zabrał mnie od razu do kuchni, co doprawdy sprawiło, że poczułem się dobrze. Staliśmy nad wbudowaną kuchenką, rozmawialiśmy i po dziesięciu minutach konwersacji rzekł:
"Człowieku, twoja mama dawała ci za dużo 'Nadinoly' jak byłeś mały.
- A co to jest?!
- To taki krem wybielający, którego używali czarni ludzie, żeby przejść i stary, ty przechodzisz!"
(śmiech)
Tak naprawdę była to najmilsza rzecz jaką mógł mi kiedykolwiek powiedzieć, to był najpiękniejszy komplement. Tak więc od tamtego czasu zostałem "Nadinolą" tudzież "Sir Nadinolą" albo po prostu "Nadem". Wiele osób to załapało i to jest w porządku, ponieważ jak się dowiedziałem, Quincy nadaje przydomki ludziom, na którym mu zależy. Wiesz, że Michael to był "Smelly" i wszystkie jego dzieci też mają przezwiska. Zawsze musiał być jakiś powód, ale liczyło się wyłącznie to, że on wiedział o co chodzi. Tak więc byłem podekscytowany tym, iż nazwano mnie "Nad" i dumnie się z tym obnoszę. Michael zawsze czuł się niekomfortowo mówiąc do mnie "Nad", gdyż znał mnie zanim poznał Quincy'ego, więc zawsze zwracał się do mnie Tommy, co jest w porządku. Lecz Bruce Swedien mówi do mnie "Nad" i chyba też "Mouse" (tłum.:"Mysz") mówi do mnie "Nad", a "Mouse" to: Greg Philinganes! I chyba Peggy (była żona Quincy'ego) też nazywała mnie "Nad".


Następnie wyprodukowałeś duet "Ease On Down The Road" MJa i Diany Ross. Tak naprawdę w swojej książce wspomniałeś wszystkich muzyków z tej piosenki, co jest niezwykle przydatne, ponieważ czasami osoby te nie są traktowane uczciwie.


Cóż, jestem zadowolony z tego, że to zrobiłem. Jeśli posiadasz ten album, możesz zobaczyć, że Quincy był bardzo, bardzo dobry we wspominaniu każdego: to było coś takiego w czym był cudowny. Jednym aspektem, o jakim nie wspomniałem w książce było to, iż część tego uwielbianego przeze mnie kawałka stanowił Jerry Hey, który grał na trąbce, pracował także u Quincy'ego, wspaniale również aranżuje bas. Quincy i ja zwykliśmy dzwonić do Jerry'ego Heya i mówić: "Hej Jerry! Mamy do zrobienia to i to". Śpiewaliśmy kilka wersów, tyle ile usłyszeliśmy, a następnie zabieraliśmy się za resztę rzeczy. Zabawną sprawą przy "Ease On Down The Road" była ta część grana na pianinie, jaką wniósł David Foster - jest serio super! To co się działo w tamtym czasie (około roku 1978), ktoś przyszedł z trąbą, takim jakby puzonem, ale małym. Zatem zadzwoniłem do Jerry'ego i powiedziałem: "Człowieku, tego właśnie chcemy!". Nagrywanie tego wraz z nim i Garym Grantem było ogromną zabawą: to było super! Nie wspomniałem o tym w książce, ale chciałem się tym z tobą podzielić, ponieważ są to dla mnie cudowne anegdoty i świetne wspomnienia, i dzielenie się nimi z ludźmi, którym się one podobają, jest przyjemnością.


Jeśli chodzi o sesje wokalne, twoja książka daje pewną namiastkę tego co działo się wewnątrz twojej współpracy z Dianą Ross i Michaelem w Los Angeles.


Cóż, tak naprawdę, ona miała zły dzień, a ja nie zapytałem się jej o co chodzi, bo wszyscy jesteśmy ludźmi, rozumiesz. Nie chcę, aby to zabrzmiało tak jakbym uważał Dianę za jakiś absolutny cud, dlatego że ją uwielbiam i pracowałem z nią tak wiele razy. Jednakże to pierwsze spotkanie było nieprzyjemne... Tak więc mieliśmy dokończyć kawałek "Ease On Down The Road" w Nowym Jorku, a ponieważ główny fotograf już skończył pracę, Michael i Diana zostali w L.A. Jeszcze nie pracowałem nad tym z Dianą: zrobiłem dla niej kilka aranżacji - bodajże w Motown - ale w większości czasu nagrywania wokalu w tle, dopóki to było dla Jacksonów, nigdy nie spotykało się z artystą. Przychodzisz, robisz swoja robotę i to wszystko.
Zatem studio było zarezerwowane, studio Wally Heider, bardzo słynne na Cahuenga Boulevard, którego już tam nie ma. Studio Wally Heider było najlepszym studiem w L.A. i było to zarazem wspaniałe studio do nagrywania wokalu grupy, gdyż było tam pomieszczenie rozmiaru dwóch klas połączonych ze sobą. Wally podarował prezent nagrywającym i dodał jeszcze jedno pomieszczenie, które miało być pokojem do nagrywania wokalu i tam właśnie mieliśmy nagrywać. Z tego co pamiętam, umówiliśmy się na godzinę 14:00 i o godzinie 14:00 przyszedł Michael. Zawsze był bardzo punktualny... dopóki nie poszło się do jego domu, a to było zupełnie co innego! Tzn. nie zmuszał cię do czekania, ale było to o wiele bardziej relaksujące. Lecz kiedy umówiliśmy się o wyznaczonym czasie, on przychodził. Tak więc wszedł, to było tak wspaniałe widzieć go, przytulaliśmy się, śmialiśmy się i droczyliśmy się ze sobą nawzajem. Michael miał najlepsze poczucie humoru i było ono w dodatku bardzo suche, zatem zwykliśmy droczyć się ze sobą cały czas.
Jednak zastanawiałem się i powiedziałem: "Gdzie jest Diana?" a Michael odparł: "Cóż, nie widziałem jej..." Przyszła około 15:30. Czekaliśmy półtorej godziny, dzwoniłem, ale nikt nie wiedział gdzie ona się podziewa. W końcu przyszła i miała bliznę na twarzy. Rozejrzała się i mówi wskazując na mnie: "A ty kim jesteś?". Stwierdziłem: "Cześć, jestem Tommy Bahler, nie poznaliśmy się, tak się cieszę, że cię poznałem. Jestem wielkim fanem i jestem podekscytowany faktem, iż będę to z tobą współ-produkował.
- Co to ma znaczyć? Quincy i ja to produkujemy! Gdzie jest Quincy?
- Cóż, Quincy jest w Nowym Jorku, pracuje nad obrazem, ale on i ja pracowaliśmy razem przez wiele lat, więc jest to jeden z powodów, dla których to współ-produkujemy.
- O, masz...
I wtedy Michael, taki uroczy, przybył mi na ratunek, ponieważ widział, że jest niezadowolona i stwierdził: "Oj Diana, Tommy jest świetny, pracowaliśmy już razem, pokochasz go, jest po prostu cudowny!" Tak więc poszliśmy i była miła, ale nie tak miła jakbym się tego po niej spodziewał. Zaczęliśmy pracować nad wokalami i po prostu nie wychodziło. Nie dlatego, że nikt nie potrafił śpiewać, a już na pewno nie Diana czy Michael, ale po prostu nie wychodziło: brakowało energii, ona nie była skoncentrowana... Nie istotne czy jest to próba czy występ, ale Michael jest stale na 120%, nigdy w swoim życiu nie popełnił błędu, taki już jest! Jednakże w tym przypadku to po prostu nie wychodziło i im bardziej się staraliśmy, tym mniej ona była zadowolona... Opisałem tę sytuację w mojej książce "What You Want Wants You" i w pewnym fragmencie jest o tym przed jakim wyzwaniem staje, pytam siebie samego "Czego ja chcę?". To czego pragnąłem to zaprezentować producentowi Michaela, Quincy'emu Jonesowi, wokale, z jakich byłem dumny i uświadomiłem sobie, iż nie zmierzałem w tym kierunku. Zatem pomyślałem: "Ok. Co zamierzasz z tym zrobić? Przełożyć sesję?". Bo nie zamierzam wywierać presji na artyście, to nie jest moje zadanie. Moim zadaniem jest sprawienie, żeby artysta poczuł się komfortowo i dać im pewność siebie, ażeby był tym kim jest. Quincy Jones był moim mentorem w tej kwestii i poza nim nie ma nikogo lepszego. Tak więc położyłem swój palec na guziku i powiedziałem: "Wiecie co, przełożymy to". Diana na to: "Co?! Dlaczego chcesz to zrobić?". Była na skraju, więc po prostu zadałem jej pytanie: "Diana, czy tobie się podoba to co otrzymujemy?" a ona nic na to nie odpowiedziała, bo wiedziała. W tym momencie wiedziała, że nie chcę jej tam, gdyż cokolwiek by się z nią wtedy nie działo, to nie może to wpływać na naszą obecność tam. Tak więc nic nie powiedziała, po prostu tam stała, ale jej wzrok gdzieś popłynął. Zatem stwierdziłem: "No to tak! Zadzwonię do was. Zrobimy to w ciągu kilku następnych dni". Michael przewracał oczami, mówiąc "Stary, przykro mi..."
Przełożyliśmy to na dwa dni później, przyszli razem, idealnie na czas i nagraliśmy piosenkę za pierwszym razem! Dali z siebie wszystko i tego właśnie od nich oczekiwałem, bo przecież dokonali już tego wszystkiego w filmie. Od tamtego momentu Diana i ja zaprzyjaźniliśmy się i jeśli się nie mylę, podziękowała mi. Odparłem: "Cóż, chcę żebyś to kochała tak samo jak my to kochamy". Skończyłem na produkowaniu dla niej wielu eventów, gdyż wiedziała, iż jest ze mną bezpieczna a ja mam jej poparcie. Jest niesamowitą kobietą i świetną artystką, ale nie tylko, bo ona i The Supremes  doprawdy tworzyły pierwszą grupę czarnych kobiet, która przeszła do mainstreamowego popu. Wielokrotnie tworzyła takie nagrania, które mogłoby trafić do nurtu mianstreamowego popu, lecz bywało tak, że były one coverowane przez innych ludzi. Kończąc, zawsze bardzo ją szanowałem i miałem dla niej miejsce w moim sercu. Jest nadzwyczajną kobietą.


Jako, że znajdujesz się pośród twórców piosenek i kompozytorów, z którymi został przeprowadzony wywiad na potrzeby tej książki, i stworzyłeś piosenkę od początku do końca, musimy zapytać cię o twoją piosenkę "She's Out Of My Life". Kiedy została napisana? Czy była bardzo osobista? Tzn. mogłeś napisać ją wyłącznie dla siebie samego zamiast dzielić się swoją prywatną historią i uczuciami. Jednakże jest to również takie dzieło sztuki, do którego każdy może nawiązać, ponieważ my wszyscy przechodzimy przez co najmniej jedno rozstanie w naszym życiu i jest to uniwersalny temat.


Napisałem tę piosenkę w 1977 r. a Michael zaśpiewał ją w 1979 r. Jednak po pierwsze, Quincy i ja zawsze byliśmy ze sobą bardzo blisko i zawsze w naszym przypadku działała intuicja. Nie pracowaliśmy razem przez cały czas, ale bez względu na to ile czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, to mieliśmy odczucie jakbyśmy w ogóle się nie rozstali. Wydaje mi się, że tak właśnie to wygląda pomiędzy wielkimi przyjaciółmi i wielkimi współpracownikami.
Tak więc miałem taką cudowną dziewczynę i dopiero od kilku lat byłem żonaty, lecz nasze małżeństwo przechodziło kryzys, nie z powodu czegoś bardzo złego, ale dlatego, że moja żona była bardzo chora i pewne rzeczy jej wyjątkowo przeszkadzały. Nadal nie wiemy co to było: o wszystkim rozmawiałem z jej rodziną, ale nikt z nich w pełni tego nie rozumiał. To prawie rozbiło nasze małżeństwo i odizolowaliśmy się od siebie w sposób przyjazny. Kiedy jesteś żonaty, jedna z zasad brzmi "póki śmierć nas nie rozłączy" i takie rzeczy są jakby nietykalne dla mnie. Zatem, kiedy to małżeństwo nie spełniało swojej funkcji, słyszałem pytania w mojej głowie, np. "Co jeśli się myliłeś co do tego?..."
Potem poznałem tę cudowną kobietę, w której się zakochałem, i która była taka ciepła i ujmująca. Kochałem jej rodzinę i jej rodzina kochała mnie. Jedyna sprawa wiązała się z tym, że jej ojciec był Kubańczykiem i kiedy wyszliśmy razem na randkę po raz pierwszy, on czekał na nas kiedy odprowadzałem ją do domu i powiedział:
"Chcę z tobą porozmawiać. Jakie masz zamiary wobec mojej córki?
- Cóż, uważam, iż jest cudowną, cudowną kobietą i chciałbym się z nią widywać.
- Cóż, jeśli chcesz się z nią widywać, to powinieneś lepiej myśleć o ożenieniu się z nią!"
Tak więc wiedziałem, że zasady w tym przypadku obowiązują od samego początku, co w ogóle mnie nie martwiło, ponieważ uważałem, że była to miłość od pierwszego spojrzenia! Ale co mnie martwiło to to, iż nie czułem się wolny, gdyż próbowałem ocenić sam siebie w kategoriach "Co jeszcze jest z tobą nie tak? Jeśli nie poradziłeś sobie z tym, tzn. to są takie podstawy, to jak mogłeś zrobić coś takiego?". Zatem podzieliłem się z nią tymi spostrzeżeniami, ale gdybym miał zrobić to ponownie, nie myślałbym już tak bardzo moralistycznie i wydaje mi się, iż powiedziałbym jej: "Kochanie, doprawdy jestem chaotyczny, ale jeśli chcesz mnie takiego jakim jestem, to ok". Ale nie zrobiłem tak. Czułem coś takiego: "Nie! Zamierzam się naprostować, a następnie przybędę do ciebie". To trwało kilka lat a jej ojciec robił się bardzo niecierpliwy. W końcu stwierdziła: "Tom, ożeń się ze mną albo poszukam szczęścia gdzie indziej!". To zabrzmiało jak groźba, chociaż ona nie jest tego typu osobą - jest bardzo delikatna i kochana, piękna i mądra. Kiedy to usłyszałem, wiedziałem, iż mówiła to na poważnie, dlatego zajrzałem w głąb serca i zrozumiałem, że nie mogłem tego zrobić, po prostu nie mogłem... Ponownie, naprawdę nie wydawało mi się, że mogłaby ode mnie odejść, a jednak to zrobiła, i kiedy to zrobiła, to już odeszła na dobre, a ja miałem złamane serce...
Wydaje mi się, że mężczyźni i kobiety tak robią, lecz pomyślałem: "Cóż, ona odeszła, więc muszę znaleźć kogoś innego!", ale nikogo nie znalazłem... Kiedy zacząłem spotykać się z cudownymi kobietami, nie było tam nic złego, jednakże każda randka była bardziej bezsensowna niż poprzednia. Ale nie chodziło o te kobiety, a o mnie. Nie wiem czy kiedykolwiek byłeś tak bardzo zdenerwowany, że mówiłeś na głos sam do siebie, ale ja byłem w takiej sytuacji: jechałem autostradą w okolicach Pasadeny, wracałem do domu z kolejnej bezsensownej randki, pamiętam, że był to rok 1977 i zacząłem mówić sam do siebie. Powiedziałem: "Hej! Wiesz co? Spójrz, ona tutaj była, kochałeś ją, jej rodzina cię kochała, chciała za ciebie wyjść, powiedziałeś 'Nie'! Tak więc teraz sobie z tym poradź! Ona już odeszła z twojego życia!...". Wiesz, napisałem wiele piosenek i każda z nich powstała w inny sposób. Kobiety powtarzały mi, a zwłaszcza jedna, członek rodziny, która ma dwanaścioro dzieci, że "każde narodziny są inne". Tak też dzieje się z piosenkami. Niektóre piosenki przychodzą w formie małych głosów i tak jakby je słyszysz i krzyczysz "Ooh!". Potem cały ten nieoczekiwany nastrój się pojawia, ty go kształtujesz, a on tak rośnie i rośnie... Cóż, kiedy wypowiedziałem te słowa "Ona odeszła z twojego życia", to było jakby pijany kowboj rozbijał drzwi do knajpy! To było takie "Bum!!" i cały ten nastrój i piosenka nadeszła. Leciało to tak "Ona odeszła z mojego życia, ona odeszła z mojego życia / Nie wiem czy mam się śmiać czy też płakać / Nie wiem czy mam żyć czy umrzeć / I to rani jak nóż / Ona odeszła z mojego życia...". To przyszło tak szybko! I powtarzałem to sobie, bo jechałem autostradą. Już w młodym wieku nauczono mnie, abym zapisywał wszystko co do mnie przychodzi, od razu to notuję, żebym nie musiał się martwić o to, iż działanie mojej pamięci zostanie przez coś zakłócone. Ale byłem w drodze i doszedłem do wniosku, że zanim dotrę do domu, i tak wszystko zapomnę, zatem cały czas sobie to powtarzałem, wraz z melodią. Słyszałem melodię i słowa razem w jednej całości. Następnie, kiedy już nauczyłem się na blachę tych słów, przyszła druga zwrotka: "To wymknęło mi się z rąk / Pomyśleć, że była ze mną dwa lata / I uznałem to za pewnik / Byłem takim kawalerem...". Kiedy przyszło mi do głowy słowo "kawaler", stwierdziłem: "Wow. To słowo oznacza w tym przypadku wiele". Później, kiedy Quincy usłyszał "I uznałem to za pewnik", powiedział: "Stary, wydaje mi się, że będzie lepiej jeśli powiesz "Uznałem ją za pewnik" a ja na to: "O, tak! Dziękuję ci!". Następnie zabrałem się za mostek: "Teraz nauczyłem się, że miłość nie jest na własność / I teraz nauczyłem się, że miłość nie będzie czekała / Teraz nauczyłem się, że miłość potrzebuje...". Jednakże nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa, więc pozwoliłem, żeby przyszło samo. "Ale nauczyłem się tego zbyt późno / A teraz ona odeszła z mojego życia...". A oto oryginalne słowa piosenki: "Do diabła z niezdecydowaniem i fałszywą dumą / Powinna być moją żoną / A teraz odeszła z mojego życia", które stanowiły wspaniały kontrast. Sprawa wygląda tak, iż w momencie pisania takich rzeczy, one przychodzą do mnie, potem stwierdzam, że są dobre i nawet ich należycie nie doceniam - mówię po prostu "Ooh! Ale to jest fajne!" (śmiech). Tak więc dotarłem do domu a piosenka była już skończona, a nie jest to łatwa piosenka, z powodu wielu czynników: ma zredukowane akordy i jest to trudne, plus, mostek znajduje się w innym kluczu, jest wspaniały.
Jednakże słowo "ekspresja" pojawiło się dopiero później, od korporacyjnego brata (nazywa się Ted Robinson), który tak naprawdę zajmuje się projektowaniem pól golfowych. Spędzaliśmy razem czas pewnego wieczoru, on przyszedł a ja dopiero co wróciłem ze studia, powiedziałem "Hej, wezmę tylko prysznic. Relaksuj się". On wtedy usiadł za pianinem i zauważył słowa piosenki, gdzie to właśnie widniała kreska w powstałej luce w tekście. Kiedy wróciłem, on zapytał:
"Brakuje ci słowa? Czy słowo 'ekspresja' by się nadało?
- O mój Boże, to jest to! Dziękuję ci! Mam nadzieję, że nie oczekujesz tego, że będziesz  współautorem?!
- Żartujesz? Nigdy bym tego zrobił! To prezent dla ciebie!"
No i tak właśnie to się wydarzyło.


W jaki sposób "She's Out Of My Life" dostała się na album "Off The Wall", pomijając fakt, iż jak to opisałeś w swojej książce "What You Want Wants You", oryginalnie plan był taki, żeby zaśpiewał ją Frank Sinatra?


Cóż, miałem wydawcę, ATV Music, i długo dla nich pracowałem. To jest ta firma, którą Michael później kupił, ale wtedy nie był jeszcze jej właścicielem. Jej prezes i ja byliśmy ze sobą bardzo blisko, więc kiedy odszedł, miałem poczucie, z wyjątkiem jednej lub dwóch osób, że wpadam w jakąś przepaść. Wielokrotnie myślałem o tym, iż kiedy pracujesz z szefostwem firmy i ten ktoś odchodzi, to jego podwładni są na ciebie wściekli. Oni nigdy nie czuli, że są ze mną blisko, nawet jeśli z nimi rozmawiałem, ale ja nigdy nie zajmowałem się ich sprawami. Chodziłem do Sama Trusta, który był prezesem i mówiłem: "Hej! Posłuchaj tej piosenki!" a on stwierdzał: "Hej, ludzie, przyjdźcie i posłuchajcie Tommy'ego!". Jednak kiedy odszedł, ich zachowanie zupełnie się zmieniło. No ale przyszedłem  - i wiedziałem, że ta piosenka była hitem - i powiedziałem: "Hej, ludzie! Zbierzcie się, chcę wam zagrać tę nową piosenkę!". Puściłem im tę piosenkę i... nic.
"O, czekajcie! Czy wy nie słyszycie tej piosenki?
- Oh, Tom, to jest kolejna ballada, a my nie poszukujemy ballad, szukamy tego i tamtego...
- Cóż, no to fajnie, ale czy wy nie słyszycie tej piosenki?
- Nie, raczej nie...
- Ok, cóż, z całym szacunkiem, jest to prawdopodobnie ostatni raz kiedy byłem w tym biurze."
Domyśliłem się, że nie uznali tej piosenki z mojego powodu. Także pozostawiliśmy przyjaciół, ale z niektórymi przyjaźnie się do dzisiaj. Był tam jeden facet, który miał tam coś do powiedzenia, nazywa się Steve Stone: on i ja zostaliśmy przyjaciółmi na zawsze (jego ojciec miał jeden z pierwszych programów telewizyjnych w Los Angeles o nazwie "Coffee Stone Hometown Jamboree" i to właśnie tam został odkryty Tennessee Ernie Ford). Nie było go tam wtedy tamtego dnia, ale pewnie powiedziałby: "Żartujesz? Uwielbiam tę piosenkę!". Tak więc odszedłem i czułem się źle, ponieważ wiedziałem, iż jest dobrze, lecz chciałem, aby ktoś to potwierdził. Napisałem hit dla Cher "Living In A House Divided": została ona napisana i miała być wyprodukowana przez Snuffa Garretta, który produkował ją, Barbarę Streisand, Sinatrę, wszystkich... Jego biuro znajdowało się na górze, więc przyszedłem tam i na recepcji poprosiłem ich, żeby powiedzieli mu, iż mam dla niego nową piosenkę. On wyszedł ze spotkania, podszedł do mnie, udaliśmy się do pomieszczenia, gdzie znajdowało się pianino i zagrałem mu tę piosenkę. Odparł:
"O, człowieku, to jest petarda! Z kim chcesz się tym zajmować?
- Cóż, potrzebuję człowieka z doświadczeniem. Wiesz, byłbym wniebowzięty gdyby zrobił to Frank Sinatra!
- Zrobimy to w następnym tygodniu!
- To super!"
Zatem uścisnęliśmy sobie dłonie i wszystko było postanowione! Byłem podekscytowany, gdyż zawsze chciałem napisać piosenkę dla Franka! Ale w tym właśnie momencie w akcję z powrotem wkracza Quincy Jones i on tak jakby posiadał szósty zmysł - i wierzę, że tak właśnie jest - ponieważ napisałem piosenkę w czwartek wieczorem, zagrałem ją dla wydawcy, a później dla Snuffa w piątek, przyjechałem do domu a w sobotni poranek dzwoni telefon i Quincy mówi:
"Hej Nad! Piszesz?
- Ta, właśnie skończyłem pisać piosenkę w czwartek wieczorem!
- I co myślisz?
- Myślę, że to jest hit!
- Przyjedź, zagraj to dla mnie!"
Tak więc wsiadłem do samochodu i udałem się do jego domu: mieszkał wtedy w okolicach Stone Canyon. On i Peggy posiadali piękny hiszpański dom wraz z domkiem dla gości, ale on używał go jako biura, gdzie miał Fender Rhodes a za nim sofę Calligaris. Także usiadł na sofie i stwierdził: "Graj tę piosenkę". Zagrałem i zaśpiewałem. Powiedział: "Zagraj jeszcze raz". Zagrałem jeszcze raz. To powtórzyło się jeszcze osiem razy a on nie powiedział ani słowa więcej! W końcu odparł:
"Stary, czy wiesz jak ważna jest ta piosenka?
- Cóż, uważam, iż jest to hit.
- Nawet więcej niż hit. Zatem co z tym fantem zrobimy?
- Cóż, zawarłem już umowę ze Snuffem i ma to nagrać z Sinatrą".
I to jest właśnie typowe spostrzeżenie Quincy'ego Jonesa i dlatego właśnie jest on taki nietuzinkowy:
"Sinatra i tak to zrobi. Rozumiem, że Snuff jest świetny, lecz czy ma on świadomość tego, iż ty chcesz to z nim współ-produkować?
- Oh, przecież wiesz, że on tego nie zrobi.
- Cóż, ja to zrobię. Wyprodukujemy to razem. Wiesz, że Snuff na to nie pójdzie.
- Ta, ale ja już zawarłem z nim umowę.
- Ta, zawarłeś z nim umowę jeśli chodzi o produkcję, a nie o współ-produkcję. Zadzwoń do niego!"
Zatem zadzwoniłem do niego z domu, stojąc tam razem z Q i rzekłem:
"Hej Snuff! Jestem u Q (oni oczywiście się znali), właśnie zagrałem mu 'She's Out Of My Life' i on ma pewne pomysły dla tej piosenki.
- Cóż, przykro mi: ty i ja mamy umowę!
- Rozumiem to, iż mamy umowę. Chciałem zapytać się ciebie: czy możemy ją współ-produkować?
- Do diabła, nie! Nie zamierzam z tobą współ-produkować!
- Cóż, Quincy zamierza!
- Ta, ale mamy umowę.
- Rozumiem Snuff, ale chciałbym współ-produkować tę piosenkę z tobą albo z Quincym. Jednak, jeśli mówisz nie, to chciałbym ewentualnie podarować ci część tantiem. Tak więc nie musiałbyś nic robić, ale nadal miałbyś udział w piosence, a ja w ten sposób honorowo wywiązałbym się z naszej umowy.
- Odpowiada mi to!
- Ok, super! Dzięki stary!"
Zatem w dalszym ciągu rozmawiamy, wszystko w przyjaznej atmosferze i mówię:
"Ok, Q! Kto się tym zajmie?
- Nie mam pojęcia.
- Co?! Właśnie zrezygnowałem z Sinatry a ty mi mówisz, że nie wiesz kto będzie to nagrywał?!
- Nad, zaufaj mi, obiecuję ci, obiecuję ci, że będzie to pamiętne nagranie."

Tak więc pracowaliśmy nad tą piosenką prawie dwa lata, mając świadomość, iż jest to hit. Wtedy miałem już za sobą sukcesy w branży, więc nie pytałem się "Jakie będą z tego pieniądze?", a moje nastawienie było bardziej jak "O mój Boże, co ja robię?...". Jednakże nigdy nie zaszło aż tak daleko, ponieważ ufałem Quincy'emu Jonesowi ponad życie. Prawdę mówiąc, było parę osób, które braliśmy pod uwagę, lecz zdecydowaliśmy, że "Nie, nie chcemy tego robić...", gdyż wszyscy chcieli to nagrywać. Kiedy Quincy zaczął pracować z Michaelem, miał z nim kontakt telefoniczny prawie codziennie, a kiedyś Michael powiedział do niego: Chciałbym, żebyś był moim ojcem". I teraz, nie chcę narażać się rodzinie Jacksonów, ale tak właśnie wspominał Quincy a ja nie byłem tym zaskoczony, ponieważ Quincy bardzo różni się od jego ojca. Jednakże Michael stwierdził też: "Nie byłbym Michaelem Jacksonem bez mojego ojca!". Tak więc to nie było tak, iż w ogóle go nie doceniał, lecz moim zdaniem było to coś takiego, jakby chciał powiedzieć: "O rany, jesteś taki fajny, chciałbym, żebyś był moim tatą...". I taki właśnie jest Quincy, ciepły i kochany... Pewnego dnia spotkaliśmy się w sprawie filmu z Rayem Starkiem, jednym z największych producentów a zarazem jednym z najtwardszych biznesmenów w Hollywood (pracowaliśmy razem nad filmami) i Quincy stwierdził: "Ray popełnił duży błąd: uznał moją uprzejmość za słabość". Zatem rozumiem dlaczego Michael tak powiedział, bo znałem go, jak również jego ojca, i gdybym był na jego miejscu, to też chciałbym, żeby to Quincy był moim tatą.
Potem często rozmawialiśmy, a pewnego dnia Quincy powiedział: "Michael chce, abym został jego producentem". Odparłem: "O, toż to małżeństwo rodem z Niebios! Nie wyobrażam sobie nikogo lepszego niż ty na tym stanowisku, bo ty pozwolisz mu być sobą!". Wiele osób nie wie na temat Quincy'ego tego, iż w latach sześćdziesiątych wyprodukował niektóre z największych nagrań w dziejach, "It's My Party" oraz wszystkie hity Lesley'a Gore'a były wyprodukowane przez Quincy'ego. Był wtedy wiceprezesem B&R w Mercury Records, lecz ludzie mieli tendencję do myślenia o Quincym jako o muzyku jazzowym i w dodatku jego własne albumy miały raczej jazzowy charakter. A Quincy miał też sposób na to, żeby wydobywać z ludzi to, czego nawet oni nie byli świadomi, iż coś takiego posiadają - to część jego geniuszu! On buduje dla ciebie takie pudełko dźwiękowe i masz prawo robić w nim co tylko zechcesz! Jednak wyznacza granicę, której nie przekraczasz, gdyż według jego rozumowania, jeśli znajdziesz się poza tym pudełkiem, nie byłbyś już sobą: byłbyś kimś innym. Tak więc w moim odczuciu jest on najwspanialszym producentem nagrań. Z pewnością wiele osób posiada taki dar - jak David Foster, podobnie jak Snuff, lecz nigdy nie widziałem nikogo lepszego od Quincy'ego. Zatem, dzień czy dwa dni później oddzwonił i powiedział:
"Hej, zagrałem 'She's Out Of My Life' dla Michaela.
- Dlaczego to zrobiłeś? (śmiech)
- Bo pomyślałem, że to byłoby świetne! A tak przy okazji, on to uwielbia: nazywa to 'singlem'!
- Wow, no to naprawdę musi mu się podobać! Ale Quincy, jego ostatnia ballada opowiadała o szczurze! Podobał mi się sposób w jaki ją zaśpiewał, ale nie wiem czy chcę być następny po piosence o szczurze?!"
On na to (i jest to kolejna część mądrości Quincy'ego):
"Rozumiem, ale Nad, w ten sposób Michael pozyskuje dorosłe emocje."
Wow.


Do jakiego stopnia byłeś w stanie porozmawiać i zaprezentować swoją kompozycję Michaelowi Jacksonowi? Czy zachowywałeś się tak jak reżyser albo scenarzysta w relacji z aktorem? Te szczere łzy Michaela są często wspominane, kiedy rozmawia się na temat nagrywania tej piosenki: czy wiadoma ci była jego postawa? Czy rozmawiałeś z nim o tym wtedy?


Cóż, wiedziałem, że Michael zaśpiewałby to dobrze i doprawdy podobało mu się to. Pracował nad tym cały czas, ale nie w naszej obecności. Dlatego właśnie to demo z albumu "This Is It" zostało nagrane w jego domu w Hayvenhurst wraz z gitarzystą. W ten sposób pracował nad piosenką i pewnego dnia stwierdził:
"Stary, chcę z tobą porozmawiać na temat singla. Mam mały problem. Wiesz, te słowa "Zamiast być moją żoną", ja tego nie widzę. Mam dziewiętnaście lat, ja po prostu nie myślę o małżeństwie.
- Rozumiem to. Cóż, pozwól, że się nad tym zastanowię i coś dla ciebie wymyślę.
- Cóż, w tej linijce w zwrotce mogłoby być "I to rani jak nóż", po prostu pomyślałem, że to jest naprawdę mocne. Czy nie będziesz miał nic naprzeciwko temu, żebym zakończył to w ten sposób?
- Absolutnie się zgadzam!"
I tak to się właśnie stało! Jednakże nigdy nie słyszałem jak to śpiewał aż do momentu, kiedy weszliśmy do studia. Kiedy rozwijaliśmy taśmę, to było studio Allen Zentz, które jak się nie mylę, znajdowało się na Sycamore Avenue i było to świetne studio, a Bruce Swedien je uwielbiał, gdyż pomimo tego, że było to małe studio, to sprzęt był najlepszy. Zatem uwielbialiśmy tam pracować i często robiliśmy tam wokale i sekcje rytmiczne. Przygotowywaliśmy się do nagrywania, a Quincy'emu spodobał się sposób w jaki grałem to na pianinie, pomijając fakt, iż nie jestem pianistą, jednak jest w tym coś, kiedy kompozytor gra swoją własną muzykę, wiesz. Klucz jaki napisałem znajdował się w C bemol, a klucz w jakim Michael mógł komfortowo śpiewać znajdował się w E, który znajduje się jedynie pół kroku dalej, ale i tak nie odpowiadało to moim palcom. Ze względu na to, iż nie mogłem zagrać tego w E, ściągnęliśmy "Myszkę" (Grega Phillinganesa), a Quincy podał mu to i powiedział: "Idź do domu i zapoznaj się z tym". Tak też Greg zrobił, zagrał to i... cóż, chciałbym potrafić tak zagrać! (śmiech). Tak więc, kiedy Michael przyszedł i zrobił pierwsze podejście, rozpłakał się. To nie było nic wielkiego i po prostu stwierdził: "Przepraszam, koledzy, czy możemy to powtórzyć?". No to powtórzyliśmy wszystko chyba jakieś dwanaście razy: wszystkie podejścia były dobre, ale w mojej opinii żadne z nich nie było tak dobre jak to pierwsze i wydaje mi się, że Quincy czuł to samo. Jednakże na początku powiedział: "Ah, stary, wydaje mi się, że wszyscy pomyślą, że powinniśmy nagrać go bez tego płaczu". Tak więc spróbowaliśmy tak zrobić i zrobiliśmy to, ale w jakiś sposób to nie miało już tej magii, zatem w trakcie przerwy rozmawiałem z Michaelem i powiedziałem:
"Michael, człowieku, czy ty właśnie przechodzisz przez jakieś rozstanie czy co?
- Nie, po prostu wczułem się w słowa piosenki..."
To był Michael. W tamtym czasie jeszcze bardzo mocno siedział w środowisku świadków Jehowy i dlatego też otrzymał swoje przezwisko "Smelly", ponieważ wtedy nie powiedziałby nawet słowa "funky": to było zbyt podobne do innego słowa... Kiedy dawałem mu tę piosenkę, pomyślałem: "Będziemy musieli zmienić "Cholerną decyzję" na coś innego, bo on tego nie zaśpiewa. Ale, co interesujące, zrobił to a ja stwierdziłem: "Stary, jestem zaskoczony i zadowolony, że zaśpiewałeś te słowa piosenki!". A on na to: "Stary, to nie ja: to piosenkarz śpiewający piosenkę". To dlatego płakał, wczuwał się w słowa piosenki...


Czy byłeś przy tym jak piosenka była faktycznie nagrywana? I czy wyraziłeś swoją wizję piosenki producentowi Quincy'emu Jonesowi? Mam na myśli to, że w tym kawałku, w porównaniu z całym albumem, jest najmniej instrumentów, jest jakby wyizolowany wśród wszystkich produkcji Quincy'ego, a on z kolei jest wyjątkowo gorliwy, jeśli chodzi o obecność ogromnej liczby muzyków.


Było to niecodzienne doświadczenie! Mieliśmy Larry'ego Carltona na gitarze, który wysłuchał i zagrał tak jak tylko on to potrafi. Następnie mieliśmy bas w mostku, na którym zagrał Louis Johnson i był tak wspaniały. Quincy chciał już obstawić scenę, tak więc zatrudnił swoich ulubionych aranżerów, ponieważ, biorąc pod uwagę te wszystkie rzeczy jakich dokonał z Michaelem, jest to utwór najmniej urozmaicony instrumentalnie: dosłownie jest tylko pianino i on. Początek tej piosenki wprowadza w tak piękny nastrój, że kiedy Michael wchodzi i śpiewa "She's out of my life...", to już jesteś kupiony, bo intro jest tak przepiękne, tak ciepłe. Następnie w mostku pojawiają się smyczki, by go wesprzeć, a potem znowu znikają. Nie wyobrażam sobie, żeby zostało to lepiej wyprodukowane przez kogokolwiek innego niż Quincy. I nadal, uwielbiam sposób w jaki Foster robił to w latach późniejszych z Joshem Grobanem, jednakże niektórzy z moich przyjaciół byli wkurzeni, gdyż Josh zmienił melodię: ja nie byłem, bo gościu jest artystą i to było w porządku. Uwielbiam sposób w jaki śpiewa piosenkę i co uwielbiam u Fostera w tej piosence to to, iż zrobił coś zupełnie odwrotnego do tego co zrobił Quincy. Wydaje mi się, że dodał smyczki w całej piosence i usunął je z mostka, zatem na swój własny sposób oddał hołd Q.
W dniu, kiedy zaśpiewał to w studiu, daliśmy wszystkim kasety, na których znajdowały się wszystkie podejścia, wszyscy wychodziliśmy do domu, słuchaliśmy tego i zastanawialiśmy się co możemy zrobić w następnej kolejności. Nagle otrzymałem telefon od Joe Jacksona, który powiedział:
"W związku z tym, że Michael śpiewa tę piosenkę, będzie miał też własne prawa publikacyjne.
- Cóż, prawa publikacyjne nie są dozwolone.
- No to Michael nie będzie śpiewał tej piosenki."
Tak więc zadzwoniłem do Quincy'ego mówiąc, iż Joe Jackson właśnie do mnie zadzwonił a Q odparł: "Wiedziałem, że to zrobi. Zajmę się tym". Potem powiedział mi co zrobił" zadzwonił do Joe mówiąc, iż "She's Out Of My Life" tak naprawdę nie znajdzie się finalnie na albumie. A Joe stwierdził: "Nie, nie, Tommy Bahler totalnie mnie nie zrozumiał! Po prostu zadzwoniłem do niego, żeby powiedzieć mu jak bardzo uwielbiam tę piosenkę!". To było prześmieszne! Co sprawia, iż jest to jeszcze bardziej zabawne to to, że kiedy Michael kupił katalog ATV, i tak został właścicielem tej piosenki! (śmiech)


Publiczność usłyszała demo tej piosenki w 2009 r.: czy było to "nagranie testowe" bez gwarancji, że piosenka trafi na album? Czy stanowiła ona bardziej coś w stylu rozgrzewki?


Tak jak powiedziałem, ja nie mam z tym nic wspólnego: to Michael uczył się tej piosenki w Hayvenhurst. Nigdy nie planowaliśmy, że nagramy ją z gitarą i nie pamiętam też kto był gitarzystą, bo mnie tam wtedy nie było. Do tego, znajdują się tam pewne słowa piosenki, jakie Michael zaśpiewał i również nie pozostały one w tej piosence albo je zmieniliśmy później. Tym właśnie zajmował się Michael i dlatego właśnie mieli w domu całe studio. Był największym perfekcjonistą jakiego kiedykolwiek poznałem, tak więc zajmował się udoskonalaniem swojego występu. Nie wiedziałem, iż powstało demo, gdyż jedyne jakie mu podarowałem to to wyłącznie ze mną i pianinem i nagrałem je w studiu mojego brata. Tak naprawdę to była tylko taka próba dla niego.


Jakie masz odczucia względem tego, iż stworzyłeś bardzo osobisty utwór, który tak naprawdę nie należy już do ciebie od momentu kiedy stał się on klasykiem wśród fanów MJa i ogólnej publiki?


Nie mogłem być bardziej podekscytowany, ponieważ uważam, tak jak każdy znany artysta, że nie ważne w jaki sposób wyrażamy siebie samych, czy to poprzez prozę, czy poezję, jako malarz, rzeźbiarz, piosenkarz, gitarzysta, pisarz, jest to sposób na dzielenie się naszymi uczuciami z innymi. Tak, to była wyjątkowo osobista piosenka i być może dla niektórych osób dzielenie się uczuciami byłoby trudne, lecz ja jestem otwarty i wygląda na to, że mam odwagę, i taki po prostu jestem. Czuję, że jestem zwykłym człowiekiem: czuję to co czują inni ludzie. Myślę, że w tym sensie wszyscy jesteśmy tacy sami. Co prawda nie czuję tego tak jak poczułaby to kobieta, ale wierzę, iż ona też odczuwałaby coś takiego na swój sposób. Uważam, że rozumiem to co czują mężczyźni. Kiedy wyrażam siebie, robię to tak szczerze jak tylko mogę i właśnie to działa najlepiej! Żadna piosenka jaką próbowałem wykreować nie została hitem. To musi wypływać z serca, tak jak cała praca. Uwielbiam to co powiedział Picasso: "Obraz nigdy nie jest dokończony: po prostu przestajemy malować".


"She's Out Of My Life" stała się również kluczowym nagraniem zarówno podczas solowych koncertów MJa, jak i tych z The Jacksons, i była ona prezentowana na scenie od 1981 do 1993 r. w trakcie czterech tras. Pewnie uczestniczyłeś w niektórych koncertach Michaela i słyszałeś swoją kompozycję na żywo: jakie to było uczucie? I co z tą tradycją dziewczyny wchodzącej na scenę do Michaela podczas grania tego kawałka?


Widziałem kilka tras: widziałem trasę "Victory" a potem kiedy Sheryl Crow dołączyła do niego podczas trasy "Bad". Tak naprawdę, kiedy Sheryl Crow przeniosła się z Missouri do LA, to mój brat był pierwszą osobą, która ją zatrudniła: jest wspaniałą osobą i świetną artystką, zatem byliśmy podekscytowani, że dostała tę pracę z Michaelem, kiedy Siedah zdecydowała, iż nie chce się tym dłużej zajmować. Tak więc widziałem to dwa lub trzy razy a moje odczucie było takie: oczywiście, to było cudowne usłyszeć tłum zaczynający wrzeszczeć jak tylko zaczęli grać intro. Pomyślałem: "Wow! Jak cudowne jest to, że coś co wyszło z mojej podświadomości jest tak rozpoznawalne!". Inną sprawą jest to, iż Michael stworzył pewne zjawisko poprzez tę piosenkę: był takim artystą na tak wielu płaszczyznach i czystym geniuszem, że wyciągał dziewczynę z publiczności. To było takie piękne i ekscytowało ludzi! Sprawiał, że było to takie osobiste, a każdy chciał być tą dziewczyną, którą właśnie trzymał. Mógł po prostu zaśpiewać piosenkę i wszystkim by się to spodobało, ale nie, on coś z tego stworzył i było to niezapomniane. Zatem był to dodatkowy plus zobaczyć tego geniusza wykraczającego poza piosenkę i tworzącego wydarzenie. Ta piosenka stała się punktem zwrotnym i uwielbiam fakt, iż była to jego ulubiona ballada oraz jego "rozpoznawcza ballada" - tak ją nazywał.


Jeszcze jedno pytanie o występy na żywo i fakt, iż zainspirowały one parodię Eddiego Murphy'ego: czy podobała ci się ona?


Oh, kocham parodię Murphy'ego! Doprawdy odwalił on kawał dobrej roboty i to było prześmieszne! Michael stworzył dramę: wiedział czego pragnie jego publiczność. Nikt nie śmiał się z piosenki i nikt nigdy nie śmiał się z Michaela, ale śmiano się wraz z nim. Dajesz siebie samego, by sprawić, że ludzie będą szczęśliwi, dajesz im doświadczenie: to takie bezinteresowne i piękne. Uwielbiam fakt, iż Murphy to zrobił będąc jednym z najbardziej umięśnionych facetów! (śmiech). Ale chodzi o to, że żeby zostać sparodiowanym, musisz byś świetny, inaczej nikt cię nie sparodiuje! To tak jak zrobienie "Eat It" zamiast "Beat It" przez Weirda Ala Yankovica: to było przezabawne i fajne! Imitacja jest najszczerszą formą pochlebstwa. Zanim mieliśmy prawa autorskie, nikt nie miał za złe, że ich imitowałeś, ale teraz jest zupełnie inaczej - i nie twierdzę czy to dobrze czy źle: tak po prostu jest.


Jeśli już rozmawiamy o "Beat It", byłeś wymieniony jako ten, który grał syntezatorze w tej piosence: czy mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na temat twojego zaangażowania w tej kompozycji, jakże słynnego nagrania?


Syntezator był pierwszym skomputeryzowanym sekwencerem i można dzięki niemu nagrywać bez taśmy. Kiedy ten instrument pojawił się na rynku, dostałem jednego bardzo wcześnie od Dona Dorseya, z którym pracowałem przez lata. Wydałem "Twelve Days of Christmas" z nagraniem tego niesamowitego syntezatora. Tak więc Don Dorsey był tym, który zapoznał mnie z syntezatorem i sprawił, że zacząłem na nim grać. Następnie stwierdził: "Spróbuj jeszcze raz!". Potem zagrał to od tyłu a ja na to: "Wow! Co to jest?!". To było niewyobrażalne! Teraz nawet się nad tym nie zastanawiamy, ale to był pierwszy raz kiedy coś takiego miało miejsce. Wydaje mi się, iż kupiłem swój pierwszy własny syntezator w 1982 r. i otrzymałem 22 numer z tej serii. W 1982 r. instrument ten kosztował 50 tys. $: mogłeś kupić za to dom albo samochód jaki tylko byś zechciał. Ale chodzi o to, iż wierzyłem w ten instrument i tak naprawdę skończyłem na byciu doradcą w firmie i pomagałem im w założeniu sklepu w LA. Kiedy zrobiłem show dla Siegfrieda i Roya w Las Vegas, wszystko zostało wykonane syntezatorem i było niesamowite! Skończyłem tak naprawdę na tym, że nagrywałem niesamowitą trasę. Kiedy syntezator nagrał demo, zapytali mnie: "Komu powinniśmy to przekazać?". Zatem podałem im całą listę ludzi: Quincy Jones, Michael Jackson... Tak więc Michael dostał to nagranie i usłyszał na nim dźwięk, który pokochał. Kiedy napisał "Beat It", zadzwonił do mnie i powiedział: "Hej, stary, masz syntezator? Chcę wykorzystać ten dźwięk na początku 'Beat It'." Słyszałem o "Beat It", ponieważ Quincy podekscytowany mówił: "Człowieku, Smelly napisał rock'n'rollową piosenkę!". Zatem przywieźliśmy mój syntezator do studia i zagraliśmy na nim. I to daje ci namiastkę uszu Smelly'ego, tego jak bardzo jego uszy są wrażliwe, gdyż instrument cyfrowy zawsze gra ten sam dźwięk w przeciwieństwie do jakiegokolwiek instrumentu analogowego, np. w zależności od temperatury tub, tak więc różnice mogą być widoczne. Ale nie w przypadku instrumentu cyfrowego: dźwięk albo jest albo go nie ma. Tak więc zagrałem ten dźwięk a on:
"To nie to...
- Cóż Michael, to ten sam dźwięk jaki wytwarzam. Pozwól, że przesłucham nagranie."
Usłyszałem nagranie i stwierdziłem: "Tak, to ten sam dźwięk". Zagrałem go ponownie a on na to:
"Nie, to nie to samo, naprawdę bardzo blisko, ale to nie to..."
I oczywiście, Bruce Swedien, będący Brucem Swedienem, powiedział: "Ok, zajmę się tym. Dajcie nam minutę". Zatem wyszli wszyscy poza Brucem i mną a on stwierdził: "Graj ten dźwięk". Tak poprawił jakość nagrania, że brzmiało ono dokładnie tak jak ta mistrzowska wersja jaką słyszał  Michael. Michael wrócił do studia, ja to zagrałem a on na to: "To jest to!". Uszy Michaela były poza zasięgiem! To znaczy, moje uszy są cholernie dobre i ja tego nie słyszałem, ale Michael pochodzi z innej planety! Tak więc na nagraniu demo to idzie tak (imituje intro) a Michael poprosił mnie o zagranie tego co znajdowało się na tymże nagraniu. I to było na tyle łatwe, że nawet ja potrafiłem to zrobić! Dosyć proste! (śmiech). Zatem tak właśnie dźwięk ten trafił na nagranie.


Co czułeś, jako autor piosenki i kompozytor, kiedy twoja piosenka zakwalifikowała się na dysk kompilacyjny "HIStory" w 1995 r.? Czy to było coś w rodzaju nagrody za twoją pracę i duchowa radość, po ponad 18 latach od napisania jej? Czy nadal cieszy cię fakt, iż po tak wielu latach twoja piosenka jest wciąż żywa w muzycznym świecie Jacksona?


To było dla mnie ekscytujące, ponieważ sprawiło to, iż czułem się jak część jego muzycznej rodziny. To także tak jakby utwierdziło mnie w przekonaniu, że była to najbardziej afektywna ballada i wiem, że kiedy grał ją na koncertach, było to wielkie wydarzenie. Sprawił, iż piosenka ta trwała jakieś 7-8 minut i moment ten stał się ikoniczny. Tak więc, kiedy utwór trafił na album "HIStory", byłem tym absolutnie podekscytowany, tak.


Nawiązując do ery "HIStory", czy mógłbyś podzielić się jakimiś wspomnieniami z pracy podczas sesji?


To były dni Brada Buxera i jedną z moich ulubionych historii związanych z nim i z Michaelem jest ta kiedy on poprosił mnie, żebym zrobił aranżację dla 44 głosów: nie wiem dlaczego chciał te 44 głosy, ale tego właśnie chciał - 11 w każdej sekcji. Nagraliśmy to w Record Plant a Michael zajmował się produkcją przez telefon, co było niesamowite. Nadal nie pamiętam tytułu tej piosenki, gdyż, jak już wspomniałem, robiłem tak wiele rzeczy, to tak jak zapamiętywanie czegoś w sytuacji, kiedy masz 300 dzieci! Jednakże pamiętam każdą chwilę i pamiętam również to jak dobrze poszło nam to wszystko. Jednak Michael zadzwonił do mnie jakieś trzy dni później i stwierdził: "Hej, stary, mam pomysł". To znaczy, nigdy nie usłyszałem słowa zniechęcenia od Michaela. Nigdy nie powiedział: "Tak naprawdę nie wyszło tak jak chciałbym, aby wyszło". Zatem stwierdził: "Uwielbiam to co zrobiłeś z chórkiem, ale po prostu zastanawiam się jakby to było gdybyśmy ty i ja poszli do studia i powtórzyli jedną z tych części, tylko ty i ja?". Tak też zrobiliśmy i spędziliśmy osiem godzin wspólnie śpiewając. Zrobiliśmy prawdopodobnie 50 ścieżek i obydwaj śpiewaliśmy w unisono, i jak bardzo lubię śpiewać z moim bratem, co nawiasem mówiąc mogę robić przez sen, tak śpiewanie z Michaelem było lepsze - i mój brat powiedział to samo kiedy śpiewał razem z Michaelem. Tak więc w tym całym ośmiogodzinnym dniu nie jedliśmy nic: piliśmy wodę, śpiewaliśmy i śmialiśmy się. A Michael nigdy nie popełnił błędu - nigdy nie wyszedł z tonu, nigdy nie wypadł z rytmu, wszystkie jego wejścia były odpowiednie... i cholera, jestem dosyć pewny tego, iż jestem w tym dobry, ale on czasami się ze mnie śmiał! I po prostu się śmialiśmy, śmialiśmy, śmialiśmy przez cały dzień i chcę odnaleźć tę piosenkę, ponieważ chcę to usłyszeć i nie wydaje mi się, aby pozostała ona w takiej właśnie formie. Wielokrotnie zajmowałem się aranżacjami dla Michaela kiedy to potrzebował on trzech lub czterech różnorakich sposobów z trzema lub czterema zespołami, a ja nie byłem częścią niektórych z nich. Miał po prostu swój własny sposób na wykonywanie zadań i robił je kilkakrotnie, i to właśnie powstrzymywało Sony, bo wydawaliśmy miliony dolarów na albumy. Dlatego też chcę powstrzymać Brada, bo znajdował się w środku tego zamieszania i wydaje mi się, iż on będzie miał tego świadomość.
Kiedy przybywałem do studia w takich właśnie sprawach, nigdy nie pytałem co będziemy robić, ale co było istotne: skupiałem się na tym, by dawać Michaelowi to co on sobie wizualizował, ponieważ niemożliwym było przelanie tego na papier. To znaczy, papier był jedynie taką odbitką a wszystkie te kolorowe niuanse były efektem naszej wspólnej pracy. Szczerze, zawsze czułem, iż pracuję nad takim czymś w rodzaju kanału rodnego: tak właśnie rodzą się rzeczy. Biorąc pod uwagę to co wydarzyło się później, to ja już w żaden sposób nie mam z tym nic wspólnego - i nie chodzi o to, że mnie to nie obchodziło, to po prostu nie znajdowało się w sferze moich wpływów.


Kolejny podobny projekt pojawił się przy okazji albumu "Invincible": "The Lost Children", w którym to zajmowałeś się prowadzeniem dziecięcego chóru. Moim zdaniem wygląda to tak, że projekt ten był bardziej osobisty, gdyż MJ jest jedyną osobą wspominaną przy kompozycji tego kawałka, co stanowi rzadkość w przypadku tego albumu. Czy twój udział w tym projekcie znaczył, że Michael chciał mieć przy sobie w tej piosence wyłącznie bliskich współpracowników?


Mogę sobie jedynie wyobrażać, że o to chodziło, lecz on i ja nie mieliśmy tego rodzaju konwersacji. Nigdy nie zadałem pytania "Dlaczego to napisałeś?" albo "O czym to jest?". Nasza komunikacja funkcjonowała na płaszczyźnie muzycznej i była bardzo przyjazna. W tym sensie mieliśmy głęboką relację, ale nigdy nie rozmawialiśmy o rodzinie, znałem jedynie jego braci. Po prostu nie wdawaliśmy się w te tematy. Wszystko co robiliśmy krążyło wokół tego czego on chciał i dotyczyło jego wizji.


Jak się czujesz będąc współpracownikiem MJ przez niemalże 35 lat? W jaki sposób ta trwałość może zostać wyjaśniona?  Czy uważasz, że więzi emocjonalne są równie ważne jak te profesjonalne?


Michael był bardzo lojalny i pracowaliśmy z nim przez 39 lat, ponieważ byliśmy w stanie zrozumieć jego wizję i przelać ją w to czego on pragnął: tym właśnie zajmowali się ludzie z jego otoczenia. Był najbardziej przekonującym człowiekiem jakiego w życiu spotkałem.
To była relacja. Wszystko co kiedykolwiek robiłem wiązało się z relacją. Taki już jestem, wiele ludzi jakich znam też tak ma, Michael tak miał, Quincy Jones tak ma. W przypadku Michaela czułem to bardzo głęboko i wiem, że mój brat czuł podobnie. Był to obustronny zysk, w przeciwnym wypadku nie spędzalibyśmy tyle czasu razem. W przypadku wszystkich osób, z którymi pracowałem lub dla których tworzyłem znamienną muzykę, np. dla Sigfrieda i Roya, to była relacja, ponieważ tam są pewne osobiste więzi i są rzeczy, jakie u siebie nawzajem doceniacie. To wykracza poza artystów: chodzi o nich jako o ludzkie istoty, o nich jako o ojców itd.... a ja uwielbiałem Michaela w roli ojca! Nigdy nie rozmawiałem z nim na temat roli ojca, ale po prostu to czułem.
I tak jak bardzo byłem zaniepokojony, kiedy on przygotowywał występy do "This Is It", mój brat i ja spodziewaliśmy się tego, iż zostaniemy wezwani, inaczej w ogóle nie bylibyśmy zaskoczeni, gdyż tak to właśnie z nim było.
Pamiętam jedyny raz kiedy musiałem mu odmówić, bo było to coś absolutnie fizycznie niemożliwego, a on bardzo się zezłościł, nie było to nic osobistego, ale powiedział:
"Oh, Tommy, musisz to zrobić, po prostu musisz to zrobić!...
- Michael, jeśli istniałby taki sposób, zrobiłbym to. Oddałbym ci serce, lecz problem polega na tym, iż w zamian za pracę dla ciebie, pozwoliłbym, aby setki ludzi rzuciło się z klifu: nie potrafię tego zrobić!
- Rozumiem, stary, ale czy nie możesz czegoś wymyślić?"
To zawsze mówił Michael. Był bardzo zły, jednakże zły w kochający sposób. Był rozczarowany, gdyż nie otrzymał tego co chciał otrzymać, lecz nie wyrażał tego w jakiś okrutny sposób: robił to w sposób troskliwy, przekonujący cię do tego, iż byłeś częścią tego wszystkiego. Zatem była ta cudowna, kochająca relacja i był to jeden z naszych najcieplejszych momentów w Westlake Studios: wszyscy wyszli i na warcie został tylko Michael i ja. Powiedziałem:
"Hej, Mike! Jak się masz? Jak się masz?
- Chciałbym udać się do sklepu..."
To był po prostu ludzki moment i pomyślałem: "Ta, stary, jesteś człowiekiem...". To było po prostu trudne być tym człowiekiem. Nie rozumiemy, i ja nadal nie mogę tego zrozumieć i uważam, iż nie możemy tego zrozumieć. Jednak mój brat znał go lepiej niż ja. W przypadku Michaela zabawne było to, że został wychowany wraz z braćmi, więc lubił się droczyć, a ja i mój brat wiedzieliśmy kiedy miał tego typu nastrój: był po prostu dzieckiem i zwykliśmy się droczyć non stop!



Był to wyjątkowo bogaty i szczegółowy wywiad zbudowany na podstawie współpracy między Michaelem Jacksonem a Thomasem Bahlerem, która trwała kilka dekad. Główny temat tego spotkania, "She's Out Of My Life", został dobrze przestudiowany, ponieważ mieliśmy możliwość zagłębić się w proces twórczy tejże piosenki. Cieszę się również z tego, że konwersacja ta pogodziła też możliwość przedyskutowania innych utworów i dzieł pojawiających się przy różnych kolaboracjach. Wprowadzenie tej jakże intymnej atmosfery jaką Thomas dzielił z Królem Popu, pozwala nam na docenienie tego wywiadu w takim stopniu w jakim powinien być doceniony. W rzeczy samej, zaprowadziło mnie to na spotkanie u niego w Nowym Jorku, gdzie to zrobiliśmy kilka zdjęć na potrzeby tej książki.


Thomas Bahler i Quincy Jones nagrywający dema do ścieżki dźwiękowej "The Wiz"


Thomas Bahler wraz z autorem w Nowym Jorku, sierpień 2015 r.


Singiel "She's Out Of My Life" z autografem Thomasa Bahlera

2 komentarze:

"Dangerous" Michaela Jacksona obchodzi 30-lecie wydania, czyli parę słów o albumie, który w popowym nurcie nie utracił tego, co typowe dla gospel*

Tłumaczenie: M.R. [* gospel – chrześcijańska muzyka sakralna, wywodząca się z kultury czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych Ameryki...